Czuje ból rozsadzający moją czaszkę. Wszystkie dźwięki, które słyszę są ze sto razy głośniejsze niż w rzeczywistości, doprowadzając mnie tym samym do szewskiej pasji. Całości dopełnia amnezja. Nie pamiętam nic sprzed kilkunastu, a może kilku godzin.
Byłam w lesie, rozmawiałam z Ryanem, a dalej nic... Pustka. Wiem jednak, że coś się stało. Czuje to każdym włókienkiem mojego ciała i duszy.
Leżę na czymś twardym. Jest mi niewygodnie, więc przekręcam się z boku na bok.
Otwieram oczy. W duchu dziękuję, że nie razi mnie jasność dnia. Mrugam kilkakrotnie, gdyż to, co widzę jest zamazane. Po chwili powraca ostrość...
Przez moje ciało przechodzi dreszcz obrzydzenia i przerażenia. Przełykam ślinę, czując jak ciepło odpływa z mojej twarzy.
Nie krzycz. Zachowaj spokój. Nie krzycz.
Przede mną leżą ludzkie zwłoki w stanie zaawansowanego rozkładu. Głowa trupa skierowana jest w moją stronę. Zgniłozielone oczy obserwują mnie z pogardą i swego rodzaju wyższością, co absolutnie nie współgra z przerażeniem malującym się na jego twarz i krzykiem, który zamarł na sinych wargach.
Mój wzrok pada nieco niżej. Widzę podarte zabłocone ubranie nieboszczyka. Następnie dostrzegam coś błyszczącego na jego smukłym, lecz obślizgłym palcu. Po chwili stwierdzam, iż jest to złota obrączka. Facet był żonaty.
Ręce mężczyzny pokryte są ohydną zieloną mazią, przypominającą galaretkę. Musiał tu już leżeć co najmniej kilka tygodni...
Zginam się w pół i zwracam wszystko, co znajduje się w moim żołądku.
Ból głowy się nasila.
Ocieram usta grzbietem dłoni i podnoszę się. Na chwiejnych nogach cofam się kilka kroków w tył. Biorę głęboki wdech i dopiero teraz uderza mnie odór gnijącego mięsa. Zaczynam się krztusić i kasłać instynktownie zasłaniając drogi oddechowe czarnym rękawem skórzanej kurtki.
Dopiero teraz zauważam gdzie się znajduję. Jestem w sporym dole o średnicy około dziesięciu i głębokości sześć metrów. Otaczają mnie zwłoki ludzi, jak i zapewne nieludzi.
Tylko jak, do cholery, ja się tu znalazłam?
-Na litość boską. -szepczę. -W co ja się wpakowałam?
Patrzę w górę, ponad siebie. Słońce kłania się ku zachodowi. Za kilka godzin wybije północ ukazując prawdziwą moc księżyca, do którego z dnia na dzień lgnę jak malutki owad do światła.
Rozglądam się szukając czegoś pożytecznego. Czegoś, co pomogłoby mi się stąd wydostać. Mój wzrok zatrzymuje się na długiej lnianej linie, która wisi po drugiej stronie dołu na wystającym z ziemi konarze, wręcz błagając mnie bym za jej pomocą uciekła stąd gdzie pieprz rośnie. Po krótszym zastanowieniu stwierdzam, iż to jest wprost wspaniały pomysł.
Starając się nie oddychać przez nos oraz nie potknąć i runąć na pierwszego lepszego nieboszczyka kieruję się na drugi koniec dołu. Gdy bez upadku docieram na zamierzone miejsce mam ochotę skakać z radości, jednak ograniczam się do zwykłego triumfującego uśmiechu. Wspinam się na palce i staram sięgnąć linę. Niestety, jak się okazuje, na marne. Po raz kolejny przeklinam swój wzrost.
Odwracam się i przeszukuję wzrokiem okolicę w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby mi ją strząsnąć z konaru. Po chwili zauważam najzwyklejszą na świecie piszczel.
Nie oddychając przez nos sięgam po nią. W duchu mam ochotę piszczeć z radości jak mała dziewczynka, która dostała swój wymarzony prezent, gdyż okazuje się, że kość nie jest pokryta mazią, śluzem, mięsem, czy Bóg wie czym tam jeszcze.
Ponownie wspinając się na palce próbuję zdobyć linę. Jednak tym razem za pomocą piszczeli. Osiągnięcie celu zajmuje mi trochę czasu, ale udaje mi się.
Co dalej?
Zaraz... Co by zrobił Tyler?
Przed oczami staje mi obraz mojego brata uważnie obserwującego każdą kosteczkę, a następnie zmieniwszy się wilka, niczym prawdziwy piesek, konsumującego ją. A gdy się naje zaczyna biegać w kółko za swoim ogonem.
Mimo iż ani sytuacja, w której aktualnie się znajduję, ani to co mój wyjątkowo pochrzaniony umysł postanowił mi pokazać nie było zabawne, zaśmiałam się. Tak szczerze, od serca.
Czuję, że tego mi brakowało. Coś w głębi mojej duszy rozluźniło się.
Zastanów się lepiej jak się stąd wydostać.
Wzdycham głośno, nie wiedząc co dalej robić. Ok, mam linę. Już jakiś postęp, prawda? No ale co z tego? Jak za pomocą kawałka sznurka mam się stąd wydostać? Chyba że...
Rozglądam się w nadziei, że ujrzę coś ciężkiego. Najlepiej kamień nie ważący mniej niż trzy, ani nie więcej niż pięć kilo.
I nagle go dostrzegam. Leży obok na wpół zgniłych zwłok. Krzywię się, ale podchodzę do nich. Za wszelką cenę muszę stąd uciec.
Owijam liną kamień i wiążę porządny supeł, dziękując, że Tyler jako były alpinista nauczył mnie tego i owego.
Patrzę ponad siebie. Widzę mocną grubą gałąź. Przy odrobinie szczęścia powinna mnie utrzymać...
Plama o poszarpanych krawędziach, która zwiastuje kolejne nadejście bólu głowy, przesuwa mi się przed oczami. Zaciskam dłonie w pięści pozostawiając krwawe półksiężyce. Biorę kilka głębokich wdechów.
Nie rozczulaj się nad sobą, Winslet.
Robię mocny zamach i trzymając końcówkę liny, wyrzucam kamień w górę. Oplata gałąź niczym wąż boa swą swą ofiarę.
Zbliżam się do ziemistej ściany dołu i wzmacniam chwyt.
Kręci mi się w głowie, ale muszę się stąd wydostać. Dla mamy.
Nagle przed oczami staje mi wizja z przeszłości.
-Canis humi raro similis lupo nigro. -czarnowłosa kobieta przeczytała wyryty w medalionie napis. -Oto czym się staniesz, skarbie. Pamiętaj o tym. Noś go aż do pierwszej prawdziwej pełni. -powiedziała podając córce srebrny naszyjnik. Sam łańcuszek był zbudowany ze zgrabnych, lecz mocnych kółeczek, które zlewały się w jedną całość. Na medalionie widniał wilk o dziwacznej barwie wyjący do księżyca, a pod nim wyryte sześć słów; "Canis humi raro similis lupo nigro". Skojarzył się jej on z czystym, nocnym niebem. Był ciemnogranatowy i obsypany drobnymi, jasnymi punkcikami. Krawędzie wisiorka były zarazem ostre, jak i łagodne. Mnóstwo sprzeczności. Wzięła podarunek do rączki. Był śliczny. Po prostu. Subtelny, ale i mocny.
-Mamusiu, a co to znaczy? -spytała brunetka wskazując na napis. Znała tylko swój ojczysty język, a ten ani trochę go nie przypominał.
-Pies rzadko spotykany na ziemi, podobny do czarnego wilka. -odparła bez namysłu. Znała te słowa od dziecka, więc co się dziwić? -Pamiętaj, żeby go nosić i nigdy nie zdejmować. Będzie Cię chronić przed najgorszym złem. Nawet jeśli Ci się nie podoba, zrób to dla mnie. Dla mamy. Ludzie krzywdzą nas bo wierzą, że jesteśmy dla nich zagrożeniem. A ten medalion ma za zadanie Cię obronić. -powiedziała i pocałowała córkę w czółko.
Obraz zaczyna zanikać, pozostawiając mnie wzruszoną do łez. Mama... Tak bardzo za nią tęsknię...
Potrząsam głową, chcąc wyzbyć się przykrych wspomnień. Biorę głęboki wdech i trzymając linę wspinam się po ziemistej ścianie dołu. Jestem już prawie na powierzchni, gdy gałąź trzeszczy złowróżbnie. Przyspiesza mi puls, a serce zaczyna tłuc się boleśnie o żebra. Wiem co się zaraz stanie. Muszę dotrzeć na górę. Wspinam się dalej i nagle słyszę głośny trzask. Wszystko staje się zamazane, a ja spadam w dół. Zwijam się w kulkę, instynktownie zasłaniając rękoma głowę. Siła upadku powoduje gwałtowne ulecenie powietrza z płuc. Próbuję się podnieść, ale nie mogę. Czuję ogromny ból promieniujący z mojej klatki piersiowej. Nie mogę oddychać. Złamane żebro musiało przebić płuco.
Patrzę w górę i widzę gałąź lecącą prosto na mnie. Zaciskam powieki.
W chwili gdy ból eksploduje w moich nogach, z mojego gardła wydobywa się przeraźliwy krzyk. Czuję jak po policzkach ciekną mi łzy. Otwieram oczy, lecz widzę same kolorowe plamy. Ból przyćmiewa mi umysł, a ja czuję że Morfeusz się o mnie dopomina. Nie mogę się dłużej opierać...
-Neeess!
Znalazł mnie, myślę uśmiechając się leciutko.
-Przepraszam. -szepczę ostatkiem sił.
Nagle wszystko ogarnia ciemność tworząc czarny tunel, na końcu którego jest malutkie światełko. Pojawia się w nim ostry zarys kobiecej figury. Mama...
_____________________________________
Nie jestem zadowolona z rozdziału.
Akcja toczy się odrobinę za szybko,
aczkolwiek nie mam zbyt dużo czasu
by cokolwiek tutaj zmienić...
Pozdrawiam. ^^