sobota, 20 kwietnia 2013

Rozdział VI

"Nie ma zbyt wiele cza­su, by być szczęśli­wym. Dni prze­mijają szyb­ko. Życie jest krótkie. W księdze naszej przyszłości wpi­suje­my marze­nia, a ja­kaś niewidzial­na ręka nam je przek­reśla. Nie ma­my wte­dy żad­ne­go wy­boru. Jeżeli nie jes­teśmy szczęśli­wi dziś, jak pot­ra­fimy być ni­mi jutro?" - Phil Bosmans

Mężczyzna w czarnym płaszczu i kapturze naciągniętym na głowę jest odwrócony do mnie tyłem. Nie widzi mnie. Jest zajęty czymś innym. Uważnie obserwuje przesypujący się piasek w jednej z tuzina klepsydr, które poustawiane są na drewnianej ławie. Na każdej widnieje jakieś imię. Sylvia, James, Nora, Lukas, Amy,  Meredith, Simon, Elias, Jess, Seth, Dave i ostatnie - Brenda. Piasek w każdej z klepsydr przesypuje się powolutku, jednak w tej, której mężczyzna się przygląda, bardzo szybko.
Cofam się o krok. Krzywię się, gdy podłoga skrzypi mod ciężarem mojego ciała. Usłyszał czy nie? Mój umysł wrzeszczy "Uciekaj", jednak coś w głębi mnie każe mi stać i przyglądać się temu co robi ten mężczyzna. Na szczęście, a może nieszczęście postanawiam nie ruszać się z miejsca. Tylko gdybym mogła więcej zobaczyć...
W chwili, gdy chcę podejść nieco bliżej, tajemniczy mężczyzna odwraca się w moją stronę z klepsydrą w ręku, w której piasek skończył się przesypywać. Widnieje na niej dwanaście pozłacanych liter, które tworzą jedno imię i nazwisko - Brenda Fillss. Czy to coś oznacza? Brenda chodzi ze mną na biologię...
-Co TY tu robisz? -pyta mężczyzna odkładając klepsydrę na ławę. Spod długich rękawów płaszcza wydostają się jego dłonie - nieskazitelne, gładkie i niesamowicie blade.
-Ja... Ja nie wiem. -odpowiadam niezbyt inteligentnie. Trudno mi pozbierać myśli do kupy. Czuję się w pewien sposób rozbita. Zupełnie jakby ktoś odebrał mi cząstkę samej siebie.
-Interesujące... -szepcze ochrypłym głosem, który brzmi tak, jakby od dawna go nie używał. W pewien sposób działa na mnie kojąco. Mam ochotę słuchać go aż do końca swoich dni. Jednak inna cząstka mnie, którą całkowicie ignoruję, ma ochotę przed nim uciec i to jak najdalej. -Czyżbyś umarła, mo bann ri?-pyta, a mnie przechodzą dreszcze słysząc te trzy słowa. Czy to on obserwował mnie, gdy napadnięto na moją matkę? Czemu jej wtedy nie pomógł? Czemu... -Na pewno nie. Wiedziałbym o tym. -mówi bardziej do siebie niż do mnie. Idzie wgłąb ciemnego pokoju. Nie wiedząc czemu, ruszam za nim. Im głębiej się zapuszczam, tym mniej widzę. Mrok skutecznie mi utrudnia dostrzeżenie choćby jednego szczegółu. Nagle czuję jak coś ociera się o moją nogę. Nie zatrzymuję się jednak. Do moich uszu dociera ciche miauczenie. Kot? -F... G... H.... I... Mam! -wykrzykuje mężczyzna. Wyciągam ręce szukając go po omacku. W ciemnościach lepiej nie ufać wzrokowi. -Mogłabyś pstryknąć, mo bann ri? -pyta.
-Pstryknąć co?
-Hm... Nie umiesz? Przyłóż kciuk do palca wskazującego. Skup się na nich i pstryknij. A następnie rozprostuj palce i unieś dłoń grzbietem do dołu. -instruuje mnie. -Tylko się nie przestrasz. -ostrzega.
Wykonuję jego polecenie skupiając się tylko i wyłącznie na palcach prawej dłoni. Po chwili pojawia się nad nią spory płomyk o srebrnej barwie. Z mojego gardła wydobywa się okrzyk zdumienia.
-To... To jest świetne! -mówię.
-Zapewne... -mruczy przyglądając się kolejnej klepsydrze. Nadal unosząc dłoń zaglądam przez ramię mężczyzny. Dostrzegam literki, które tym razem nie są złote, a srebrne. Napis brzmi: Iness Winslet. Czuję jak mój żołądek zwija się w supeł z nerwów.
-Co to jest?
-Widzisz... Każdy umiera wtedy, gdy kończy się jego czas. Piasek w każdej z klepsydr to życie każdej z istot, które chodzą po Ziemi. -wyjaśnia. Supeł w moim żołądku staje się większy i twardszy. Nagle uświadamiam sobie, że wcale nie chcę usłyszeć tego co ma mi do powiedzenia ten mężczyzna. Jednak nie mam innego wyjścia. -Twoja klepsydra jest... Inna. Piasek, który dotąd przesypywał się w normalnym tempie, zatrzymał się. Nie wiem jak to się stało. I tak samo nie wiem jak się tu znalazłaś. Nawet gdybyś była martwa nie dostałabyś się tutaj. To jest jedyne miejsce w zaświatach, do którego dostęp mam tylko ja. Mogłabyś się tu dostać gdybyś była potomkinią Eve, jednak w twoich żyłach płynie krew Luny i Hekate. Hm...
-A w twoich żyłach płynie krew Eve?
-Nie do końca. Rzadko się zdarzało, żeby urodził się męski przedstawiciel jej gatunku, a ja jestem starszy nawet od niej... Może zacznę od początku. Gdy na Ziemi pojawili się ludzie, na świat przyszły cztery dziewczynki. Eve, Luna, Hekate i Lilith. Nie były jednak takie jak inni. Posiadały dar. Każda z nich była czarownicą. Tworzyły eliksiry, rzucały zaklęcia i uroki oraz stosowały różne magiczne sztuczki. Pewnego dnia, gdy stały się dorosłe, Lilith zapragnęła mieć nad wszystkimi władzę. Jednak żeby objąć panowanie nad ludzkością musiała zamordować swe siostry. Wynik potyczki był dla niej znany. Nie miałaby szans, gdyby we trzy stawiły jej czoła. Odprawiła więc pewny rytuał, dzięki któremu stała się nieśmiertelna, szybsza, silniejsza, zwinniejsza i piękniejsza. Jednak miało to swoją cenę. Każdego dnia musiała spożywać ludzką krew, a światło słoneczne okropnie ją osłabiało. Drewno było dla niej trucizną. Gdy dowiedziała się o tym Luna, postanowiła nie być gorszą. Stała się pierwszą ze zmiennokształtnych. Długowieczna, szybka, zwinna, silna, mogąca zmieniać się w zwierzę. Jednak traciła rozum, gdy zbliżała się pełnia. Srebro było dla niej zabójcze. I przyszła kolej na Eve. Dokonała rzeczy prawie idealnej. Zmieniła się w Acillę. Zwinna, szybka, nieśmiertelna, mogąca rozmawiać ze zmarłymi i pojawiać się w zaświatach. Jednak Acilla staje się śmiertelna w takcie nowiu. Hekate postanowiła zostać tym, kim była. Razem z Eve i Luną pokonała Lilith i zamykając ją w drewnianej trumnie, pochowała żywcem w głębi ziemi. -kończy opowiadać. Jestem czarownicą i zmiennokształtną? Ciekawe...
-A ty jesteś...
-Jestem Śmiercią. Zabieram ludzkie dusze, gdy kończy się ich czas i pomagam przejść w zaświaty. Mam nadzieję, że nie umarłaś przedwcześnie, mo bann ri.

________________________________________________________
Przepraszam was za to, że tak długonie dodawałam kolejnego
rozdziału. Jednak powracam po... Hm... Dosyć długiej przerwie.
Króciutki rozdział, ale nie miałam pojęcia co zrobić z naszą Iness...
Sama nie wiem czy dobrze wyszedł, czy też nie.
Pozdrawiam i dziękuję za czytanie moich dzieł. :D

sobota, 23 marca 2013

Rozdział V

"Zaw­sze trze­ba po­dej­mo­wać ry­zyko. Tyl­ko wte­dy uda nam się pojąć, jak wiel­kim cu­dem jest życie, gdy będziemy go­towi przyjąć nies­podzian­ki, ja­kie niesie nam los." -Paulo Coelho

Czuje ból rozsadzający moją czaszkę. Wszystkie dźwięki, które słyszę są ze sto razy głośniejsze niż w rzeczywistości, doprowadzając mnie tym samym do szewskiej pasji. Całości dopełnia amnezja. Nie pamiętam nic sprzed kilkunastu, a może kilku godzin. 
Byłam w lesie, rozmawiałam z Ryanem, a dalej nic... Pustka. Wiem jednak, że coś się stało. Czuje to każdym włókienkiem mojego ciała i duszy.
Leżę na czymś twardym. Jest mi niewygodnie, więc przekręcam się z boku na bok.
Otwieram oczy. W duchu dziękuję, że nie razi mnie jasność dnia. Mrugam kilkakrotnie, gdyż to, co widzę jest zamazane. Po chwili powraca ostrość...
Przez moje ciało przechodzi dreszcz obrzydzenia i przerażenia. Przełykam ślinę, czując jak ciepło odpływa z mojej twarzy.
Nie krzycz. Zachowaj spokój. Nie krzycz.
Przede mną leżą ludzkie zwłoki w stanie zaawansowanego rozkładu. Głowa trupa skierowana jest w moją stronę. Zgniłozielone oczy obserwują mnie z pogardą i swego rodzaju wyższością, co absolutnie nie współgra z przerażeniem malującym się na jego twarz i krzykiem, który zamarł na sinych wargach. 
Mój wzrok pada nieco niżej. Widzę podarte zabłocone ubranie nieboszczyka. Następnie dostrzegam coś błyszczącego na jego smukłym, lecz obślizgłym palcu. Po chwili stwierdzam, iż jest to złota obrączka. Facet był żonaty. 
Ręce mężczyzny pokryte są ohydną zieloną mazią, przypominającą galaretkę. Musiał tu już leżeć co najmniej kilka tygodni...
Zginam się w pół i zwracam wszystko, co znajduje się w moim żołądku. 
Ból głowy się nasila.
Ocieram usta grzbietem dłoni i podnoszę się. Na chwiejnych nogach cofam się kilka kroków w tył. Biorę głęboki wdech i dopiero teraz uderza mnie odór gnijącego mięsa. Zaczynam się krztusić i kasłać instynktownie zasłaniając drogi oddechowe czarnym rękawem skórzanej kurtki. 
Dopiero teraz zauważam gdzie się znajduję. Jestem w sporym dole o średnicy około dziesięciu i głębokości sześć metrów. Otaczają mnie zwłoki ludzi, jak i zapewne nieludzi.
Tylko jak, do cholery, ja się tu znalazłam?
-Na litość boską. -szepczę. -W co ja się wpakowałam?
Patrzę w górę, ponad siebie. Słońce kłania się ku zachodowi. Za kilka godzin wybije północ ukazując prawdziwą moc księżyca, do którego z dnia na dzień lgnę jak malutki owad do światła. 
Rozglądam się szukając czegoś pożytecznego. Czegoś, co pomogłoby mi się stąd wydostać. Mój wzrok zatrzymuje się na długiej lnianej linie, która wisi po drugiej stronie dołu na wystającym z ziemi konarze, wręcz błagając mnie bym za jej pomocą uciekła stąd gdzie pieprz rośnie. Po krótszym zastanowieniu stwierdzam, iż to jest wprost wspaniały pomysł.
Starając się nie oddychać przez nos oraz nie potknąć i runąć na pierwszego lepszego nieboszczyka kieruję się na drugi koniec dołu. Gdy bez upadku docieram na zamierzone miejsce mam ochotę skakać z radości, jednak ograniczam się do zwykłego triumfującego uśmiechu. Wspinam się na palce i staram sięgnąć linę. Niestety, jak się okazuje, na marne. Po raz kolejny przeklinam swój wzrost.
Odwracam się i przeszukuję wzrokiem okolicę w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby mi ją strząsnąć z konaru. Po chwili zauważam najzwyklejszą na świecie piszczel. 
Nie oddychając przez nos sięgam po nią. W duchu mam ochotę piszczeć z radości jak mała dziewczynka, która dostała swój wymarzony prezent, gdyż okazuje się, że kość nie jest pokryta mazią, śluzem, mięsem, czy Bóg wie czym tam jeszcze.
Ponownie wspinając się na palce próbuję zdobyć linę. Jednak tym razem za pomocą piszczeli. Osiągnięcie celu zajmuje mi trochę czasu, ale udaje mi się. 
Co dalej?
Zaraz... Co by zrobił Tyler?
Przed oczami staje mi obraz mojego brata uważnie obserwującego każdą kosteczkę, a następnie zmieniwszy się wilka, niczym prawdziwy piesek, konsumującego ją. A gdy się naje zaczyna biegać w kółko za swoim ogonem.
Mimo iż ani sytuacja, w której aktualnie się znajduję, ani to co mój wyjątkowo pochrzaniony umysł postanowił mi pokazać nie było zabawne, zaśmiałam się. Tak szczerze, od serca. 
Czuję, że tego mi brakowało. Coś w głębi mojej duszy rozluźniło się.
Zastanów się lepiej jak się stąd wydostać.
Wzdycham głośno, nie wiedząc co dalej robić. Ok, mam linę. Już jakiś postęp, prawda? No ale co z tego? Jak za pomocą kawałka sznurka mam się stąd wydostać? Chyba że...
Rozglądam się w nadziei, że ujrzę coś ciężkiego. Najlepiej kamień nie ważący mniej niż trzy, ani nie więcej niż pięć kilo. 
I nagle go dostrzegam. Leży obok na wpół zgniłych zwłok. Krzywię się, ale podchodzę do nich. Za wszelką cenę muszę stąd uciec. 
Owijam liną kamień i wiążę porządny supeł, dziękując, że Tyler jako były alpinista nauczył mnie tego i owego. 
Patrzę ponad siebie. Widzę mocną grubą gałąź. Przy odrobinie szczęścia powinna mnie utrzymać...
Plama o poszarpanych krawędziach, która zwiastuje kolejne nadejście bólu głowy, przesuwa mi się przed oczami. Zaciskam dłonie w pięści pozostawiając krwawe półksiężyce. Biorę kilka głębokich wdechów.
Nie rozczulaj się nad sobą, Winslet.
Robię mocny zamach i trzymając końcówkę liny, wyrzucam kamień w górę. Oplata gałąź niczym wąż boa swą swą ofiarę.
Zbliżam się do ziemistej ściany dołu i wzmacniam chwyt. 
Kręci mi się w głowie, ale muszę się stąd wydostać. Dla mamy. 
Nagle przed oczami staje mi wizja z przeszłości.
-Canis humi raro similis lupo nigro. -czarnowłosa kobieta przeczytała wyryty w medalionie napis. -Oto czym się staniesz, skarbie. Pamiętaj o tym. Noś go aż do pierwszej prawdziwej pełni. -powiedziała podając córce srebrny naszyjnik. Sam łańcuszek był zbudowany ze zgrabnych, lecz mocnych kółeczek, które zlewały się w jedną całość. Na medalionie widniał wilk o dziwacznej barwie wyjący do księżyca, a pod nim wyryte sześć słów; "Canis humi raro similis lupo nigro". Skojarzył się jej on z czystym, nocnym niebem. Był ciemnogranatowy i obsypany drobnymi, jasnymi punkcikami. Krawędzie wisiorka były zarazem ostre, jak i łagodne. Mnóstwo sprzeczności. Wzięła podarunek do rączki. Był śliczny. Po prostu. Subtelny, ale i mocny.
-Mamusiu, a co to znaczy? -spytała brunetka wskazując na napis. Znała tylko swój ojczysty język, a ten ani trochę go nie przypominał.
-Pies rzadko spotykany na ziemi, podobny do czarnego wilka. -odparła bez namysłu. Znała te słowa od dziecka, więc co się dziwić? -Pamiętaj, żeby go nosić i nigdy nie zdejmować. Będzie Cię chronić przed najgorszym złem. Nawet jeśli Ci się nie podoba, zrób to dla mnie. Dla mamy. Ludzie krzywdzą nas bo wierzą, że jesteśmy dla nich zagrożeniem. A ten medalion ma za zadanie Cię obronić. -powiedziała i pocałowała córkę w czółko. 
Obraz zaczyna zanikać, pozostawiając mnie wzruszoną do łez. Mama... Tak bardzo za nią tęsknię...
Potrząsam głową, chcąc wyzbyć się przykrych wspomnień. Biorę głęboki wdech i trzymając linę wspinam się po ziemistej ścianie dołu. Jestem już prawie na powierzchni, gdy gałąź trzeszczy złowróżbnie. Przyspiesza mi puls, a serce zaczyna tłuc się boleśnie o żebra. Wiem co się zaraz stanie. Muszę dotrzeć na górę. Wspinam się dalej i nagle słyszę głośny trzask. Wszystko staje się zamazane, a ja spadam w dół. Zwijam się w kulkę, instynktownie zasłaniając rękoma głowę. Siła upadku powoduje gwałtowne ulecenie powietrza z płuc. Próbuję się podnieść, ale nie mogę. Czuję ogromny ból promieniujący z mojej klatki piersiowej. Nie mogę oddychać. Złamane żebro musiało przebić płuco.
Patrzę w górę i widzę gałąź lecącą prosto na mnie. Zaciskam powieki.
W chwili gdy ból eksploduje w moich nogach, z mojego gardła wydobywa się przeraźliwy krzyk. Czuję jak po policzkach ciekną mi łzy. Otwieram oczy, lecz widzę same kolorowe plamy. Ból przyćmiewa mi umysł, a ja czuję że Morfeusz się o mnie dopomina. Nie mogę się dłużej opierać... 
-Neeess!
Znalazł mnie, myślę uśmiechając się leciutko.
-Przepraszam. -szepczę ostatkiem sił.
Nagle wszystko ogarnia ciemność tworząc czarny tunel, na końcu którego jest malutkie światełko. Pojawia się w nim ostry zarys kobiecej figury. Mama...
_____________________________________
Nie jestem zadowolona z rozdziału.
Akcja toczy się odrobinę za szybko,
aczkolwiek nie mam zbyt dużo czasu
by cokolwiek tutaj zmienić...
Pozdrawiam. ^^

niedziela, 17 marca 2013

Rozdział IV

"Na­leżeli obo­je do te­go rodza­ju is­tot ner­wo­wych, wrażli­wych, szlachet­nych i kochających, które zdol­ne są do naj­większych poświęceń, ale które w życiu i zet­knięciu się z je­go rzeczywistością mało znaj­dują szczęścia, dając nap­rzód więcej, niż mogą ot­rzy­mać. Ten rodzaj ludzi gi­nie też za­raz i myślę, że jakiś dzisiejszy na­tura­lis­ta mógłby po­wie­dzieć o nich, że z góry są na śmierć ska­zani, bo przychodzą na świat z wadą ser­ca - za dużo kochają." -Henryk Sienkiewicz

Szybko się podnoszę instynktownie cofając się o kilka kroków. Nikogo nie widzę. Rozglądam się dookoła mrużąc delikatnie oczy. Nadal nic. Marszczę brwi. Oszalałam, myślę, jestem kompletną wariatką z cholernie wybujałą wyobraźnią. 
W tej chwili las wydaje mi się być naprawdę niebezpieczny. Każdy konar, każda gałązka, a nawet każdy listek wydają się żyć własnym życiem.
Gdy nadepniesz na nie będą wić się w agonii, a na Twoją twarz wpłynie złośliwy uśmieszek pełen ekscytacji. Cierpienie innych sprawia Ci ogromną przyjemność. Chcesz więcej. O wiele więcej. Z każdą sekundą odczuwania tego niepoprawnego pragnienia jesteś bliżej samego Diabła. Maczasz dłoń w krwi swej ofiary. Unosisz ją do ust i zlizujesz mrucząc niczym kot. Ubóstwiasz to. Pożądasz tego. Padasz na kolana i pochylasz się nad zmasakrowanymi zwłokami ofiary oblizując usta. Zamierasz w bezruchu. O czymś zapomniałeś. Tylko o czym? O tym, że prawdziwy demon powinien kochać się nad ofiarą ze swym partnerem? Tak. Właśnie o tym zapomniałeś. Lecz nie możesz się ruszyć. Chcesz polizać krwistą posokę, poczuć jej przepyszny smak, ale nie możesz. Brakuje tu czegoś jeszcze..
Zamknij się mój pochrzaniony umyśle.
Dziwne obrazy zaczynają znikać z mojej głowy. Wzdycham z ulgą. 
Nagle słyszę cichy szelest. Spoglądam w tamtą stronę, lecz widzę zwykłe krzaki, które poruszane są podmuchami wiatru nasilającego się z minuty na minutę. Do moich uszu dobiega krakanie spłoszonych kruków, a niesamowicie gęsta mgła, która pojawia się znikąd, sprawia, że ledwo dostrzegam nawet własne ręce. Znów atakuje mnie niepokój. Wiem, że nie mogę go zignorować. Zagryzam wargę, aż zaczyna mnie delikatnie szczypać. Czuję metaliczny posmak. Uciekać czy nadal tu stać i czekać na śmierć jak głupia blondynka w jednym z kiczowatych Horrorów? A jeśli to wszystko to tylko wytwór mojej wyobraźni? 
Nagle ciszę lasu rozdziera dzwonek mojego telefonu. Pospiesznie wyciągam go z kieszeni i odbieram.
-Tak?
-Iness! Gdzie ty jesteś?! Dzwonię do Ciebie od dobrych dwóch godzin i ciągle włącza się ta cholerna poczta głosowa!
-Ryan, uspokój się. Mówiłam, że idę się przejść. 
-Gdzie jesteś? Zaraz tam będę. 
-W lesie. 
-A konkretniej... ?
-Nie wiem.
Zapada cisza. Słyszę tylko nierównomierny oddech Ryana. Wiem, że próbuje się uspokoić. I tak mu się nie uda... A może jednak?
-Jak to "nie wiem"?! Nie wiesz gdzie jesteś?! -krzywię się.
-Nie wiem. Gdzieś w lesie. 
-Tyler zaraz Cię znajdzie. -mówi i rozłącza się. 
Wzdycham chowając telefon z powrotem do kieszeni. Mgła zdążyła już opaść, co wcale mnie nie uspokaja. Takie zjawiska raczej w przyrodzie nie występują. Ponownie się rozglądam i nagle coś zauważam. Owym czymś okazuje się być ogromne lustro ze srebrną oprawą oparte o pień jednego z drzew. Patrze w nie niczym zaczarowana. Od kiedy lustra same się świecą?
Coś popycha mnie w jego stronę, a ja niewiele myśląc ulegam. Co więcej chcę ulec. 
Stoję przed nim i widzę swoje odbicie... Nie. To nie jest moje odbicie. 
Widzę drobną blondynkę o olśniewającej urodzie. Ubrana jest w długą, prostą, szafirową suknię bez ramiączek, która podkreśla gładką niemal śnieżnobiałą cerę. Jej oczy koloru czystej oceanicznej wody obserwują mnie uważnie. Wokół nich widnieją poskręcane linie koloru nocnego nieba, które zdają się żyć własnym życiem. Jasne włosy nieznajomej splecione są w warkocz, który oplata jej głowę, tworząc wrażenie jakby nosiła złoty diadem.
Wyciągam rękę w jej stronę, a ona starannie powtarza mój ruch.  
Dotknij lustra.
Bez namysłu słucham niewypowiedzianego rozkazu. Moje palce muskają delikatnie szklaną taflę lustra, która pod moim dotykiem niebezpiecznie faluje. Oczarowana tym zjawiskiem zapominam o całym świecie. 
-Jesteś taka niewinna, mo bann ri. -słyszę, jednak nie odwracam się.
Boje się, że lustro i tajemnicza kobieta znikną tak jak mgła. Dotykam go drugą dłonią, a wszystko nagle znika. Ogarnia mnie bezbrzeżny smutek. Czuję, że spadam. Coś ciągnie mnie w dół. 
Gwałtownie siadam ciężko oddychając. Rozglądam się i zaskoczona stwierdzam, iż jestem w jaskini. Siedzę na dużym kamieniu, a naprzeciwko mnie stoi mężczyzna odziany w długi szafirowy płaszcz, którego kaptur zasłania mi widok na twarz nieznajomego. Moje serce tłucze się boleśnie o żebra, a ja staram się uspokoić oddech. Po kilku minutach udaje mi się. 
Patrzę na mężczyznę, którego coś w moim wnętrzu rozpoznaje. Mówi mi, że go znam. 
Niebezpieczeństwo.
Chęć ucieczki z tego miejsca rośnie z minuty na minutę. Biorę głęboki wdech zaciskając dłonie w pięści.
-Kim jesteś? -pytam.
-Mów mi Sean. -odpowiada szorstkim głosem, od którego przechodzą mnie ciarki.
-Czym jesteś?
-Acillą. 
Chcę zapytać czym, u licha, jest Acilla, gdy pojawia się za nim postać z mojego snu. Powoli zdejmuje czarny kaptur z głowy, a ja otwieram usta ze zdziwienia. No nieźle...

________________________________________________
Rozdział jest, choć nie jestem z niego zadowolona.
Moim zdaniem jest najkrótszy i... Ogólnie najgorszy.
Może dlatego, że nie mam zbyt dobrego humoru?
Nie mam pojęcia. W każdym razie przepraszam 
moich nielicznych czytelników za ten niewypał.
Pozdrawiam.

piątek, 15 marca 2013

Rozdział III

"Chciałbym Cię o coś poprosić. Wiem, że to znów, że wciąż i że kolejny raz. Obiecuję-ostatni. Ale miej tę prośbę na wierzchu pośród wszystkich składanych w Twe serce.
Nie pozwól, by to, co było, upadło pod ciężarem nasilającej się wciąż codzienności. Pamiętaj o mnie w tym wszystkim, co się wokół Ciebie roztacza i roztaczać jeszcze bardziej będzie.
To nic, że nasze oddech rzadziej będą się złączać we wspólnym tańcu; to nic, że trwamy na przekór czasu. Pielęgnuj nieustannie mój obraz w swym sercu..." -Poison.

Pierwszym, co widzę dzisiejszego ranka są zatroskane oczy Ryana, które sprawiają, że moje serce zaczyna wybijać radosne rytmy, choć brzmi to niedorzecznie. Blondyn uśmiecha się do mnie niezwykle seksownie i całuje w nos. Przez moje ciało przechodzi przyjemny dreszcz.
Przeciągam się na łóżku niczym wielki kot, choć to czym mam się stać z pewnością go nie przypomina. 
-Jak się spało? -pyta Ryan posyłając mi kolejny uśmiech.
Mam wrażenie, że zaraz się rozpłynę i pierwszy raz w życiu przestanę kontrolować. Przychodzi mi na myśl pyszna bita śmietana, płynna mleczna czekolada i świeże soczyste truskawki. Zdecydowanie powinnam się zbadać, myślę.
-Dobrze. -odpowiadam również się uśmiechając. 
Odsuwam się od Ryana i podnoszę z łóżka. Poprawiam wielką niebieską bluzkę na krótki rękaw z nadrukiem supermana, której używam jako koszuli nocnej, po czym podchodzę do szafy. Wyciągam z niej ciemne rurki, czarne glany i tego samego koloru luźną bluzkę na krótki rękaw z białym nadrukiem Marilyn Monroe. Odwracam się spoglądając na Ryana. Uśmiecham się szeroko zauważając, iż jego oczy zmieniły barwę na czarną. A co jeśli T-shirt, który mam na sobie jest za krótki?, przechodzi mi przez myśl. Czuję jak pieką mnie policzki.
-Idę do łazienki. Zaraz wracam. -rzucam i znikam za drzwiami.

~*~

Po wykonaniu porannej toalety, ubieram się. Zakładam przez głowę bluzkę, po czym wciągam na tyłek ciemne rurki. Na koniec przyszedł czas na glany. Męczę się chwilę przy sznurówkach. W końcu się prostuję i staję przed lustrem. Widzę swoje blade ręce i filigranową figurę, którą odziedziczyłam po rodzicielce. 
Czemu ja muszę być taka niska?, pytam samą siebie.
Przenoszę wzrok na swoją twarz i wzdycham głośno. Czas zdziałać cuda. Sięgam po czarny tusz, którym pociągam swoje długie rzęsy, by podkreślić obsydianową barwę oczu. Na koniec biorę czerwoną szminkę, którą maluję usta. Włosy upinam w niesfornego koka.
Częściowo zadowolona z uzyskanego efektu, wychodzę z łazienki. Nie byłabym sobą gdybym czegoś nie zrobiła.
Wpadam na Tylera, który niesie kubek świeżej, gorącej i kusząco pachnącej orzechowej kawy, która oczywiście ląduje na mojej bluzce. W pośpiechu zdejmuję górną część ubrania, by się nie poparzyć. Wściekła jak osa spoglądam na brata, który szczerzy się do mnie jak nienormalny. Zaplanował to. Tylko jaki miał w tym cel? Co chciał osiągnąć? Zdenerwować mnie? Brawo! Udało mu się.
Wdech, wydech, wdech, wydech.
-Sorry, siostra. -mówi robiąc ni to skruszoną ni zadowoloną minę.
Czuję jak coś w środku mnie aż wrze z wściekłości. Rozsądek jednak podpowiada mi, że tak naprawdę to moja wina, że wpadłam na Tylera. Niestety szybko cichnie pozwalając mi działać na własną rękę. 
Wdech, wydech, wdech, wydech.
-Co ty, do cholery, sobie myślisz, co?! Mógłbyś uważać jak chodzisz z tą cholernie gorącą kawą! A jak byś mnie poparzył to co wtedy?! Zacząłbyś panikować i nic więcej! Sorry bardzo, ale ja nie leczę się tak ekspresowo jak ty! -wybucham.
-Przeprosiłem. -mówi.
Wdech, wydech, wdech, wydech.
-Wiesz co?! Wypchaj się tymi swoimi przeprosinami! Tą bluzkę kupiłam kilka dni temu! A teraz z łaski swojej użyj odplamiacza oraz swych ślicznych rączek i leć mi to wyprać, idioto! -krzyczę rzucając w niego górną częścią ubrania, po czym odwracam się na pięcie i wchodzę do swojego pokoju.
Widok blondyna natychmiast mnie uspokaja.
Ryan siedzi na łóżku w samych bokserkach i czyta książkę zatytułowaną "Pokuta" autorstwa Anne Rice.
Unoszę jedną brew i opieram rękę o biodro.
-Serio? "Pokuta"? Od kiedy wierzysz w Boga? -pytam.
-Skoro jest zło, co udowadniam własnym istnieniem, to jest i dobro. Logiczne. -odpowiada nawet na mnie nie patrząc.
Otwieram szafę i wyjmuję z niej zwykłą czarną bokserkę z szarym nadrukiem w kształcie krzyża.
-Ryan. -mówię zakładając bluzkę przez głowę. -Nie jesteś zły. Przecież dobrze o tym wiesz. To nie twoja wina, że masz matkę, która jest... Tym kim jest. 
Nie odpowiada. Chrząkam głośno, by na mnie spojrzał jednak on tego nie robi. Uparcie gapi się w książkę śledząc tekst. Podchodzę do niego wolnym krokiem. 
-Ryan, spójrz na mnie. -mówię, a on unosi głowę i patrzy na mnie mętnym wzrokiem. -Wszystko w porządku? -pytam. 
Kiwa głową. Jego tęczówki mają odcień zgniłej zieleni. Zupełnie jakby nie mogły zdecydować się czy przybrać czarny kolor, czy też soczysto zielony.
Moje spojrzenie wędruje nieco niżej. Widzę umięśnioną klatkę Ryana o lekko złocistym odcieniu. Przychodzą mi na myśl idealnie dopieczone gofry z brzoskwiniami. Przez moje ciało przechodzi przyjemny dreszcz. 
Kłania się pokój bez klamek.
-Wiesz może o czym Twój brat chce ze mną porozmawiać? -pyta blondyn zamykając książkę. 
-Nic mi nie wiadomo na ten temat, ale w każdym razie wychodzę. Pójdę się przejść. Może wpadnę do Cynthii... Nie widziałam jej od kilku dni. -wzdycham. -Długo zajmie Ci rozmowa z Tylerem?
Wzrusza ramionami sięgając po spodnie. 
-Nie mam pojęcia, Ness. -odpowiada. -Ale proszę Cię, weź ze sobą telefon. Zadzwonię do Ciebie. -mówi podając mi moją komórkę.
Lubię, gdy Ryan mówi do mnie zdrobniale, ale Ness? Przypominam potwora z Loch Ness? Może ma na myśli małą Nessie ze Zmierzchu? Albo moja wyobraźnia postanowiła strajkować i podsuwać mi niezbyt normalne myśli.
Biorę telefon i chowam go do kieszeni spodni. Odwracam się na pięcie, po czym wychodzę z pokoju.
Idę niebiesko-białym korytarzem ozdobionym obrazami mojej matki, po czym schodzę po schodach.
Witają mnie okrzyki "chłopców" oglądających mecz, których ja osobiście postrzegam jako bandę zwierząt, którym jakimś cudem udało się uciec z zoo. 
-Strzelaj! Traf, do cholery, w tą popieprzoną bramkę! -wydziera się Connor.
-O mój Boże! On ma najseksowniejszy tyłeczek jaki w życiu widziałem! -krzyczy podekscytowany Jason.
Wzdycham głośno. Czy oni nie mogą być normalni? Niech sobie już będą tymi nieludźmi, ale przynajmniej mogli by być zdrowi psychicznie... Ewentualnie dojrzali emocjonalnie.
Schodzę z ostatniego schodka uważnie gapiąc się po czym stąpam, by czasem się nie potknąć. Niestety nie zauważam brata Liliany, który pędzi mi na spotkanie. Po chwili znajduję się w jego objęciach, obracając się razem z nim wokół własnej osi. Po kilku minutach duszenia w żelaznym uścisku, stawia mnie na podłodze.
-Kochana, jak ty ślicznie dziś wyglądasz! -mówi całując mnie w policzek. 
Uśmiecham się do niego. Jedyny zwierz, który potrafi zrozumieć kobietę i zachowywać się przynajmniej w połowie jak normalna ludzka istota.
-Dzięki, Jason. Ty też świetnie wyglądasz. -odpowiadam całkiem szczerze. 
Brat Liliany ubrany jest w granatowe trampki, ciemne rurki, szarą bokserkę i rozpiętą niebieską koszulę w szaro-czarną kratkę. Takie barwy idealnie kontrastują z jego lekko przydługimi,  potarganymi, marchewkowymi włosami.
-Dziękuję, skarbie, jednak po dłuższym namyśle wyglądasz jakbyś wybierała się na pogrzeb. Za mało tu kolorów. 
Wzruszam ramionami.
-Nigdy nie wiadomo co czeka nas jutro. -szepczę, jednak wiem, że rudzielec mnie słyszy.
-Święta prawda, Iness. 
-A teraz wybacz, skarbie, ale wychodzę. -całuję go w policzek i oddalam się w stronę drzwi frontowych. -Do zobaczenia! -rzucam przez ramię chwytając czarną skórzaną kurtkę i wychodząc z domu.

~*~
 
Jest już ciemno, a ja od dobrych kilku godzin włóczę się bez celu po lesie nie mogąc znaleźć swojego miejsca. Odczuwam irracjonalny niepokój. Nie potrafię sprecyzować skąd się wziął. Po prostu jest. Zadzieram głowę i patrzę w górę, ponad korony drzew. Na niebie widnieje srebrna tarcza księżyca.
Jutrzejszy dzień nie będzie należał do najłatwiejszych, jako że mój partner nie jest zmiennokształtnym. Będę musiała przejść przemianę sama i znieść ból jaki ześle na mnie ta srebrna kulka, która mi się przygląda. Wiem, że nie jestem na to gotowa. I wiem, że nigdy nie będę na to gotowa. Nie chcę być zmiennokształtną. Chcę być człowiekiem. Normalną osobą, która nie ma bladego pojęcia o istnieniu nieludzi.
Jednak wiem, że mogę nie przeżyć jutrzejszego dnia i nigdy nie zobaczyć tego, co rodzi się między Lilianą, a Tylerem. Nie poczuć dodających otuchy ramion Ryana. Nie usłyszeć paplania Jasona na temat mody i świetnych męskich tyłeczków. Nie ujrzeć flirtującej Cynthii z pierwszym lepszym facetem. Oraz nie zauważyć tęsknych spojrzeń Rhysa i Connora rzucanych w moją stronę.
Wzdycham cicho i siadam na mchu ukrywając twarz dłoniach.
Nagle słyszę trzask gałązki i znajomy głos, który szepcze mi prosto do ucha tak dobrze zapamiętane przeze mnie trzy słowa.
-Mo bann ri...

____________________________________________
Mam nadzieję, że rozdział jakoś wyszedł.
Pozdrawiam i dziękuję za miłe słowa oraz
odwiedzanie mojego bloga. ^^

niedziela, 10 marca 2013

Rozdział II

"Budzić się rano i starać się odtworzyć sen po to, żeby uporać się z podejrzeniem, że sen powiedział o nas więcej, niż chcemy na jawie wyznać." -Czesław Miłosz

Jest noc. Wszystko wokół spowija ciemność. Stoję na małej polanie otoczona z czterech stron lasem. Patrzę w górę i widzę okrągłą tarczę księżyca. Moja  pierwsza pełnia. Zamiast być sama w tę wyjątkową noc, powinnam być z moim życiowym partnerem. Jednak owego nie mam. Nagle atakuje mnie okropny ból. Nie chcę mu się poddać. Walczę z nim. Próbuję utrzymać się w pozycji pionowej, stojąc na dwóch nogach. Księżyc jednak ma wobec mnie inne plany. Wymusza na mnie przemianę w wilka. Lecz czy pytał mnie czy ja tego chcę? Zaciskam dłonie w pięści, a gdy je rozluźniam kapią z nich pojedyncze krople krwi, które mienią się w świetle księżyca. Przez moje ciało przechodzi kolejna fala bólu. Nie chcę się poddać, myślę, nie jestem na to gotowa. 
-Mo bann ri, nie obawiaj się. -słyszę.
Nagle przede mną pojawia się wysoka postać. Odziana jest w długi ciemny płaszcz, którego kaptur zasłania mi widok na twarz nieznajomego. Mężczyzna kładzie dłoń na moim ramieniu, a wszystkie dolegliwości znikają. Mam ochotę skakać z radości i pokazać tej ogromnej srebrnej kulce ile mnie obchodzi, jednak powstrzymuję się.
-Kim jesteś? -pytam niepewnie.
-Nikim. -odpowiada nieznajomy. -Posiadam wiele imion, jednak każde już znasz.
Marszczę brwi, zastanawiając się kim może być ów mężczyzna. W końcu dochodzę do wniosku, że go nie znam. A może by tak...
-W takim razie... Kim ja jestem?
-Jesteś Iness Melody Katherine Winslet, urodzona czternastego kwietnia 1994 roku w Nowym Jorku. Twoja matka zmarła przed jedenastu laty na Twoich oczach. Ojciec cieszy się popularności wśród swoich fanek, które tak naprawdę nie wiedzą czym jest ich obiekt westchnień. Brat zastępuje Ci rodziców i wychodzi mu to rewelacyjnie. Czy taka odpowiedź Cię zadowala, mo bann ri?
Otwieram usta by coś powiedzieć, lecz po chwili je zamykam. Skąd on tyle o mnie wie? Może jest detektywem? Niee... A może ma za zadanie mnie zabić? 
Strząsam jego dłoń ze swojego ramienia i cofam się kilka kroków w tył. 
-Czym jesteś? -pytam 
-Tanatosem, Acillą, Śmiercią... Jak wolisz. -odpowiada spokojnie.
Siadam na łóżku ciężko dysząc. Ryan zjawia się przede mną i kładzie dłoń na moim ramieniu, przyglądając mi się badawczo. Jednak ja nie patrzę na niego. Mój wzrok wlepiony jest w ścianę na przeciwko.
Zawsze czuje się bezpiecznie w moim małym, lecz przytulnym pokoju. Jest dla mnie takim rajem do którego dostęp mam tylko ja. Ściany ozdobione są czarno-białą tapetą, która wyglądem przypomina starą gazetę. Gdzieniegdzie wiszą na niej obrazy pokazujące Marilyn Monroe i czerwone samochody z lat 60. Drewniana podłoga jest czarna. Na przeciwko również czarnych drzwi, stoi podwójne łóżko z ciemną. metalową ramą. Po obu jego stronach stoją szafki nocne tego samego koloru co podłoga. Po prawej stronie jest spore okno z dużym parapetem, na którym spokojnie można posiedzieć. Po lewej jest ogromna szafa, w której są moje ciuchy.
Nadal ciężko dysząc wstaję z łóżka i kieruje się do okna. Wyglądam przez nie. Wszystko spowite jest mrokiem, zupełnie jak w moim śnie. Spoglądam na niebo i widzę okrągłą tarczę księżyca.
Ryan kładzie dłonie na moich biodrach i przyciąga do siebie. Nasze ciała są jak fragmenty układanki. Idealnie do siebie pasują. Blondyn kładzie głowę na moim ramieniu i wzdycha ciężko. Jego oddech łaskocze moje ucho przyprawiając o przyjemny dreszczy. Powoli zaczynam się uspokajać.
-Wszystko w porządku? -pyta. 
W odpowiedzi kiwam głową. W głębi duszy cieszę się, że nie pyta co mi się śniło. Jestem mu za to wdzięczna. Bo co miałabym powiedzieć? Śnił mi się jakiś facet w czarnym płaszczu, którym przypominał mi volturi ze Zmierzchu. Jego dotyk cofnął moją pierwszą przemianę, a ja poczułam się szczęśliwa. Nie no... Błaagam. 
Odwracam się przodem do Ryana i patrzę w jego oczy. Na ich widok przychodzi mi na myśl młoda świeża trawa. Uśmiecham się do niego.
-Chodź już spać. -mówię.
Blondyn patrzy na mnie przez chwilę, jakby analizując czy wszystko jest w porządku. W końcu kiwa głową, łapie mnie za dłoń i prowadzi do łóżka. 
Kładzie się na nim, a ja czekam chwilę i wciąż spoglądam na okno mając nadzieję, że ujrzę Tanatosa, Acillę, Śmierć czy Bóg wie co tam jeszcze. Jednak niczego takiego nie dostrzegam. Wzdycham i idę w ślady Ryana. Kładę głowę na jego klatce piersiowej, a on obejmuje mnie ramieniem. 
"Jeszcze nigdy nie czułam się przy kimkolwiek tak bezpieczna i szczęśliwa jak przy Ryanie" myślę i udaję się w objęcia Morfeusza, nie zdając sobie sprawy, że niedługo wszystko runie jak domek z kart...

sobota, 9 marca 2013

Rozdział I

"Chcę Ci przypomnieć siebie taką, jaką byłam przez te wszystkie lata, które mijały nam wspólnie, dni - podczas których nasze myśli płynęły równolegle, świadome swojej bliskości, wystarczyło napisać list, wyciągnąć rękę, żeby napotkać Twoje słowa, Twój przyjazny gest. Chcę przywołać naszą przeszłość, naszą wspólną przeszłość, chcę żebyś na tych kartkach, które białe jeszcze piętrzą się przede mną, odnalazł drganie mojego żywego serca." -Halina Poświatowska

Patrzę na Ryana i uśmiecham się do niego. Kręci głową zdegustowany, ale mimo to dostrzegam, że kąciki jego ust są uniesione.
-Jak mogłaś pomylić Papę smerfa z Gargamelem? -pyta obserwując mnie uważnie swoimi słodkimi szmaragdowymi oczkami. Zastanawiam się przez chwilę czy zdaje sobie sprawę z tego, jaki jest przystojny. Średniej długości jasne włosy zazwyczaj są roztrzepane, jednak to tylko dodaje mu uroku. Zielone oczy lustrują z rozbawieniem, ale i swego rodzaju powagą otoczenie. Lekko opalone umięśnione ramiona wprost błagają by się w nie wtulić. Mogłabym się założyć, że nie jeden anioł pozazdrościłby mu urody.
Jednak Ryan jest przeciwieństwem anioła i ja doskonale o tym wiem.
Wzruszam ramionami.
-Bo ja w przeciwieństwie do Ciebie nie oglądam Smerfów. -odpowiadam wytykając język. Blondyn zanosi się krótkim śmiechem. Spogląda na mnie i już otwiera usta by zaprzeczyć, gdy przerywa mu inny, surowy głos.
-Panie Waller, Panno Winslet, poromansujecie po lekcji! -mówi nauczyciel wykrzywiając pokrytą bruzdami twarz w dziwnym grymasie i  przyglądając nam się karcąco. Czuję jak pieką mnie policzki. Spuszczam głowę, by moją twarz przysłoniła kurtyna orzechowych loków. Ryan szturcha mnie łokciem, jak można się domyślić, by skomentować uwagę czarnowłosego belfra. Jednak ja go ignoruję i uparcie wpatruje się w blat ławki. Nagle dostrzegam trzy słowa napisane pochyłym pismem, które brzmią: Mo bann ri. Mrugam kilkakrotnie i ponownie przyglądam się ławce, lecz widzę napisu. Mam ochotę stąd wybiec, wrócić do domu, zagrać na mojej kochanej Florence, czarnej gitarze elektrycznej i zaśpiewać moją ulubioną piosenkę napisaną przez Tylera, mojego starszego brata. Zaciskam dłonie na blacie, by pozbyć się pokusy.
Zerkam na nauczyciela, który tłumaczy i tak niesłuchającym go uczniom losy Stanów Zjednoczonych w XVII wieku. Po chwili słyszę dźwięk obwieszczający koniec lekcji, który tak bardzo kocham. Porywam brązową skórzaną torbę i pędzę do wyjścia. Na szkolnym korytarzu roi się od nastolatków w różnym przedziale wiekowym. Jedni są pełnoletni, inni jeszcze nie. Przepycham się przez tłum by dotrzeć do wielkich szklanych drzwi, za którymi czeka na mnie mój ukochany starszy brat razem z Lilianą i zapewne Ryanem, który będzie narzekał na moje tempo przemieszczania się. Otwieram drzwi i wdycham świeże, lecz chłodne powietrze. Rozglądam się dookoła zdziwiona faktem, iż nigdzie nie dostrzegam Tylera razem z dwojgiem moich przyjaciół. Schodzę po marmurowych schodach. Nadal ich nie widzę. Kieruję się na parking, gdy zamieram w pół kroku. To, co zauważam z pewnością nie jest normalne. Z resztą... Co w dzisiejszych czasach jest normalne? 
Liliana klęczy w szarym garniaku z bukietem różowych róż przed Tylerem, który stoi na jednej nodze odzianej w balerinki Cynthii w także różowej SUKIENCE na ramiączka, teatralnie się wachlując. 
-Co.. tu.. do.. -zaczynam, jednak przerywa mi głos Ryana. 
-Tu jesteś! Szukałem Cię, Iness. Szybko mi zwiałaś. -mówi podchodząc do mnie i szczerząc się od ucha do ucha. Obejmuje mnie jedną ręką, jednak widząc moje zdziwienie, marszczy brwi. 
-Ej, co jest? -pyta. 
-Patrz. -mówię wskazując palcem moją przyjaciółkę, która dopiero teraz zauważyła, że tu jesteśmy. Ryan cofa się ode mnie kilka kroków i przygląda się to Tylerowi, to Lilianie. Po chwili wybucha śmiechem zginając się w pół. 
-Hej, założyliśmy się z bratem Liliany o stówę, że to zrobimy. Serio miałem dać mu moją forsę? -pyta Tyler stawiając powolne kroki w kierunku lasu wraz z moją przyjaciółką szczerzącą się od ucha do ucha z powodów mi nie znanych. Wzdycham głośno. 
-Nieważne... -mówię szturchając pokładającego się ze śmiechu blondyna nogą. -Skończyłeś już? -pytam lekko zirytowana. Kręci głową niezdolny odpowiedzieć, gdyż z jego ust wychodzą same niezidentyfikowane dźwięki. -A chcesz dostać z glana? -grożę mu wiedząc, że to na niego podziała. 
Po chwili zauważam, że już stoi obok mnie otaczając ramieniem moją talię. 
-Odwieźć Cię do domu? -pyta. Zastanawiam się przez chwilę czy nie zaproponować mu przespania się u mnie. Wiem, że nie lubi przebywać w domu ze względu na ojca alkoholika. W końcu podejmuję decyzję.
-Jasne. -odpowiadam i wspinam się na palcach by złożyć na jego ustach czuły pocałunek. Jego wargi są jak zwykle ciepłe i miękkie, lecz smakują jakby inaczej... Czekolada? Tak. To czekolada. Odsuwam się od Ryana i posyłam mu słodki uśmiech. -Możesz dziś u mnie spać? -pytam. Jego oczy powoli zmieniają barwę na czarną. Mam ochotę walnąć się otwartą dłonią w czoło, jednak się powstrzymuję. 
Matka Ryana jest sukubem, a one znane są z uwodzenia swoich ofiar i żywienia się przyjemnością czerpaną podczas stosunku. Gdyby tylko wiedział, że nie miałam tego na myśli...
-Ryan! Nawet o tym nie myśl. -mówię. 
-Wybacz... -odpowiada. -Lepiej będzie jak będę spał u siebie.
-Nie wygłupiaj się. Śpisz u mnie. Przecież Tyler będzie w domu.
-Doobra. -wzdycha i pokazuje mi ręką swojego harleya. -Wskakuj.

piątek, 8 marca 2013

Prolog

"Rozstanie boli tak bardzo dlatego, że nasze dusze stanowią jedno. Może zawsze tak było 
i może na zawsze tak pozostanie. Może przed tym wcieleniem żyliśmy po tysiąc razy i w każdym życiu siebie odnajdowaliśmy. I może za każdym razem z tego samego powodu nas rozdzielano. Co oznaczałoby, że dzisiejsze pożegnanie równa się pożegnaniu sprzed dziesięciu tysięcy lat 
i stanowi preludium przyszłego pożegnania. " -Nicholas Sparks 



Pięć miesięcy wcześniej.

Idę ciemną uliczką Brooklynu, oświetlaną jedynie przez blade światło ulicznych latarni. Wiem, że ktoś za mną podąża. Słyszę niespiesznie stawiane kroki odbijające się echem od pogrążonej w ciszy ulicy. Czuję zapach piżma, wody kolońskiej oraz whiskey. 
Gdyby ktoś mnie teraz zabił nikt by się tym nie przejął, myślę. Czasem wydaje mi się, że tak jest naprawdę. Istnieje tylko mały, lecz kolorowy świat gdzie wstęp mam tylko ja. Jednak czy zdaję sobie sprawę z tego, jak inni mnie lubią? Liliana, mój brat oraz nasza paczka z pewnością by za mną tęsknili. Znam ich. 
Ojciec by się tym nie przejął. Ma kolejne tournee i zapewne zajęty jest zadowalaniem swoich (psycho)fanek. Matka zaś, nie żyje od jedenastu lat. Została napadnięta i zamordowana przez nowojorski gang w mojej obecności. Dalszej rodziny nie mam, jeśli nie liczyć wujka Luke'a siedzącego w psychiatryku od dobrych kilku lat. Do dnia dzisiejszego twierdzi, że odwiedzają go zmarli, a sama śmierć szepcze mu do ucha. 
Biorę głęboki wdech i przyspieszam kroku. W głębi duszy mam nadzieję, że nieznajomy odpuści i pójdzie nękać kogoś innego, jednak nic takiego się nie dzieje. 
Spuszczam głowę i skręcam w boczną uliczkę.
Mój prześladowca, o ile mogę go tak nazwać, idzie za mną. Zaciskam dłonie w pięści i powoli je rozluźniam. Przykre wspomnienie powraca...
- ...99 i 100. -powiedziała mała dziewczynka uśmiechając się od ucha do ucha. Potrząsnęła główką, a jej orzechowe loki zaczęły podskakiwać wokół niej niczym sprężynki.
-Ślicznie! -wykrzyknęła czarnowłosa kobieta, wlepiając w dziewczynkę dumne spojrzenie fiołkowych oczu. Przycupnęła, by złożyć czuły całus na zarumienionym policzku małej brunetki. Uśmiechnęła się do niej czule i spytała. -A umiesz policzyć do 200, kochanie?
-Nie, mamusiu. -odpowiedziała spuszczając główkę.
-Jesteś zdolna, skarbie. Na pewno się nauczysz. -powiedziała kobieta i wyprostowała się, wygładzając jedwabny materiał spódnicy. 
Dziewczynka podniosła główkę i rozejrzała się czując nieracjonalny niepokój. Nie wiedziała skąd się wziął, jednak znikł, gdy mała brunetka spojrzała na czającego się w pobliżu mężczyznę w długim ciemnym płaszczu. Uśmiechnęła się do niego, a on powiedział coś, co mogła usłyszeć tylko ona.
-Nie obawiaj się. Nic Ci nie będzie. Zawsze Cię obronie, mo bann ri*.
Gdy już otwierała malutkie usteczka, by odpowiedzieć, coś zauważyła.. A owym czymś było kilku nadbiegających mężczyzn. Nagle poczuła ogromny strach. Szturchnęła czarnowłosą i wskazała paluszkiem szybko przemieszczającą się grupkę.
Kobieta zasłoniła sobą dziecko i szepnęła "uciekaj", jednak dziewczynka wciąż za nią stała. 
Mężczyźni do nich dotarli. Wyszarpnęli czarnowłosej torebkę, a jeden z nich wyjął pistolet kalibru 9 mm. Dziewczynka odruchowo cofnęła się parę kroków w tył.
Nagle usłyszała wystrzał. Bezwładne ciało kobiety opadło na chodnik, na którym powoli tworzyła się szkarłatna kałuża. Mężczyźni odbiegli. Mieli to, co chcieli.
-Mamo! -krzyknęła dziewczynka zalewając się łzami i padając na kolana tuż obok zwłok swojej rodzicielki.
Nie chcę skończyć tak, jak moja matka. Zaczęłam powoli się odwracać, by stanąć twarzą w twarz z moim prześladowcą. Patrzę na niego i widzę wysokiego mężczyznę z ciemnymi, lekko przydługimi, roztrzepanymi włosami i kilkudniowym zarostem, jednak nie dostrzegam jego oczu. Po nich zawsze rozpoznaję kto jakie ma zamiary.
Nieznajomy uśmiecha się, a ja dostrzegam metaliczny błysk w jego prawej dłoni. Cholera, ma nóż, myślę. 
Nie mogę się ruszyć. Strach przed śmiercią mnie paraliżuje. Chcę krzyknąć, ale nie potrafię. 
Mężczyzna przybliża się do mnie i jednym ostrym pchnięciem wbija nóż w moją pierś. Patrzę w dół. Widzę jak krew barwi na czerwono moją brzoskwiniową bluzkę. Po chwili obraz zamazuje mi się przed oczami. Upadam, lecz nie czuję bólu w chwili zetknięcia się z twardą powierzchnią. Lężę na betonie tak jak niegdyś moja matka. 
-Mo bann ri... -słyszę czyjś szept.
Nagle czuję coś ciepłego na swoich wargach, ale to znika równie szybko jak i się pojawiło. Po chwili wszystko ogarnia ciemność, tuląc mnie do snu...
Teoretycznie ja, Iness Melody Katherine Winslet, powinnam być martwa. 

*mo bann ri- moja królowo.