sobota, 20 kwietnia 2013

Rozdział VI

"Nie ma zbyt wiele cza­su, by być szczęśli­wym. Dni prze­mijają szyb­ko. Życie jest krótkie. W księdze naszej przyszłości wpi­suje­my marze­nia, a ja­kaś niewidzial­na ręka nam je przek­reśla. Nie ma­my wte­dy żad­ne­go wy­boru. Jeżeli nie jes­teśmy szczęśli­wi dziś, jak pot­ra­fimy być ni­mi jutro?" - Phil Bosmans

Mężczyzna w czarnym płaszczu i kapturze naciągniętym na głowę jest odwrócony do mnie tyłem. Nie widzi mnie. Jest zajęty czymś innym. Uważnie obserwuje przesypujący się piasek w jednej z tuzina klepsydr, które poustawiane są na drewnianej ławie. Na każdej widnieje jakieś imię. Sylvia, James, Nora, Lukas, Amy,  Meredith, Simon, Elias, Jess, Seth, Dave i ostatnie - Brenda. Piasek w każdej z klepsydr przesypuje się powolutku, jednak w tej, której mężczyzna się przygląda, bardzo szybko.
Cofam się o krok. Krzywię się, gdy podłoga skrzypi mod ciężarem mojego ciała. Usłyszał czy nie? Mój umysł wrzeszczy "Uciekaj", jednak coś w głębi mnie każe mi stać i przyglądać się temu co robi ten mężczyzna. Na szczęście, a może nieszczęście postanawiam nie ruszać się z miejsca. Tylko gdybym mogła więcej zobaczyć...
W chwili, gdy chcę podejść nieco bliżej, tajemniczy mężczyzna odwraca się w moją stronę z klepsydrą w ręku, w której piasek skończył się przesypywać. Widnieje na niej dwanaście pozłacanych liter, które tworzą jedno imię i nazwisko - Brenda Fillss. Czy to coś oznacza? Brenda chodzi ze mną na biologię...
-Co TY tu robisz? -pyta mężczyzna odkładając klepsydrę na ławę. Spod długich rękawów płaszcza wydostają się jego dłonie - nieskazitelne, gładkie i niesamowicie blade.
-Ja... Ja nie wiem. -odpowiadam niezbyt inteligentnie. Trudno mi pozbierać myśli do kupy. Czuję się w pewien sposób rozbita. Zupełnie jakby ktoś odebrał mi cząstkę samej siebie.
-Interesujące... -szepcze ochrypłym głosem, który brzmi tak, jakby od dawna go nie używał. W pewien sposób działa na mnie kojąco. Mam ochotę słuchać go aż do końca swoich dni. Jednak inna cząstka mnie, którą całkowicie ignoruję, ma ochotę przed nim uciec i to jak najdalej. -Czyżbyś umarła, mo bann ri?-pyta, a mnie przechodzą dreszcze słysząc te trzy słowa. Czy to on obserwował mnie, gdy napadnięto na moją matkę? Czemu jej wtedy nie pomógł? Czemu... -Na pewno nie. Wiedziałbym o tym. -mówi bardziej do siebie niż do mnie. Idzie wgłąb ciemnego pokoju. Nie wiedząc czemu, ruszam za nim. Im głębiej się zapuszczam, tym mniej widzę. Mrok skutecznie mi utrudnia dostrzeżenie choćby jednego szczegółu. Nagle czuję jak coś ociera się o moją nogę. Nie zatrzymuję się jednak. Do moich uszu dociera ciche miauczenie. Kot? -F... G... H.... I... Mam! -wykrzykuje mężczyzna. Wyciągam ręce szukając go po omacku. W ciemnościach lepiej nie ufać wzrokowi. -Mogłabyś pstryknąć, mo bann ri? -pyta.
-Pstryknąć co?
-Hm... Nie umiesz? Przyłóż kciuk do palca wskazującego. Skup się na nich i pstryknij. A następnie rozprostuj palce i unieś dłoń grzbietem do dołu. -instruuje mnie. -Tylko się nie przestrasz. -ostrzega.
Wykonuję jego polecenie skupiając się tylko i wyłącznie na palcach prawej dłoni. Po chwili pojawia się nad nią spory płomyk o srebrnej barwie. Z mojego gardła wydobywa się okrzyk zdumienia.
-To... To jest świetne! -mówię.
-Zapewne... -mruczy przyglądając się kolejnej klepsydrze. Nadal unosząc dłoń zaglądam przez ramię mężczyzny. Dostrzegam literki, które tym razem nie są złote, a srebrne. Napis brzmi: Iness Winslet. Czuję jak mój żołądek zwija się w supeł z nerwów.
-Co to jest?
-Widzisz... Każdy umiera wtedy, gdy kończy się jego czas. Piasek w każdej z klepsydr to życie każdej z istot, które chodzą po Ziemi. -wyjaśnia. Supeł w moim żołądku staje się większy i twardszy. Nagle uświadamiam sobie, że wcale nie chcę usłyszeć tego co ma mi do powiedzenia ten mężczyzna. Jednak nie mam innego wyjścia. -Twoja klepsydra jest... Inna. Piasek, który dotąd przesypywał się w normalnym tempie, zatrzymał się. Nie wiem jak to się stało. I tak samo nie wiem jak się tu znalazłaś. Nawet gdybyś była martwa nie dostałabyś się tutaj. To jest jedyne miejsce w zaświatach, do którego dostęp mam tylko ja. Mogłabyś się tu dostać gdybyś była potomkinią Eve, jednak w twoich żyłach płynie krew Luny i Hekate. Hm...
-A w twoich żyłach płynie krew Eve?
-Nie do końca. Rzadko się zdarzało, żeby urodził się męski przedstawiciel jej gatunku, a ja jestem starszy nawet od niej... Może zacznę od początku. Gdy na Ziemi pojawili się ludzie, na świat przyszły cztery dziewczynki. Eve, Luna, Hekate i Lilith. Nie były jednak takie jak inni. Posiadały dar. Każda z nich była czarownicą. Tworzyły eliksiry, rzucały zaklęcia i uroki oraz stosowały różne magiczne sztuczki. Pewnego dnia, gdy stały się dorosłe, Lilith zapragnęła mieć nad wszystkimi władzę. Jednak żeby objąć panowanie nad ludzkością musiała zamordować swe siostry. Wynik potyczki był dla niej znany. Nie miałaby szans, gdyby we trzy stawiły jej czoła. Odprawiła więc pewny rytuał, dzięki któremu stała się nieśmiertelna, szybsza, silniejsza, zwinniejsza i piękniejsza. Jednak miało to swoją cenę. Każdego dnia musiała spożywać ludzką krew, a światło słoneczne okropnie ją osłabiało. Drewno było dla niej trucizną. Gdy dowiedziała się o tym Luna, postanowiła nie być gorszą. Stała się pierwszą ze zmiennokształtnych. Długowieczna, szybka, zwinna, silna, mogąca zmieniać się w zwierzę. Jednak traciła rozum, gdy zbliżała się pełnia. Srebro było dla niej zabójcze. I przyszła kolej na Eve. Dokonała rzeczy prawie idealnej. Zmieniła się w Acillę. Zwinna, szybka, nieśmiertelna, mogąca rozmawiać ze zmarłymi i pojawiać się w zaświatach. Jednak Acilla staje się śmiertelna w takcie nowiu. Hekate postanowiła zostać tym, kim była. Razem z Eve i Luną pokonała Lilith i zamykając ją w drewnianej trumnie, pochowała żywcem w głębi ziemi. -kończy opowiadać. Jestem czarownicą i zmiennokształtną? Ciekawe...
-A ty jesteś...
-Jestem Śmiercią. Zabieram ludzkie dusze, gdy kończy się ich czas i pomagam przejść w zaświaty. Mam nadzieję, że nie umarłaś przedwcześnie, mo bann ri.

________________________________________________________
Przepraszam was za to, że tak długonie dodawałam kolejnego
rozdziału. Jednak powracam po... Hm... Dosyć długiej przerwie.
Króciutki rozdział, ale nie miałam pojęcia co zrobić z naszą Iness...
Sama nie wiem czy dobrze wyszedł, czy też nie.
Pozdrawiam i dziękuję za czytanie moich dzieł. :D

sobota, 23 marca 2013

Rozdział V

"Zaw­sze trze­ba po­dej­mo­wać ry­zyko. Tyl­ko wte­dy uda nam się pojąć, jak wiel­kim cu­dem jest życie, gdy będziemy go­towi przyjąć nies­podzian­ki, ja­kie niesie nam los." -Paulo Coelho

Czuje ból rozsadzający moją czaszkę. Wszystkie dźwięki, które słyszę są ze sto razy głośniejsze niż w rzeczywistości, doprowadzając mnie tym samym do szewskiej pasji. Całości dopełnia amnezja. Nie pamiętam nic sprzed kilkunastu, a może kilku godzin. 
Byłam w lesie, rozmawiałam z Ryanem, a dalej nic... Pustka. Wiem jednak, że coś się stało. Czuje to każdym włókienkiem mojego ciała i duszy.
Leżę na czymś twardym. Jest mi niewygodnie, więc przekręcam się z boku na bok.
Otwieram oczy. W duchu dziękuję, że nie razi mnie jasność dnia. Mrugam kilkakrotnie, gdyż to, co widzę jest zamazane. Po chwili powraca ostrość...
Przez moje ciało przechodzi dreszcz obrzydzenia i przerażenia. Przełykam ślinę, czując jak ciepło odpływa z mojej twarzy.
Nie krzycz. Zachowaj spokój. Nie krzycz.
Przede mną leżą ludzkie zwłoki w stanie zaawansowanego rozkładu. Głowa trupa skierowana jest w moją stronę. Zgniłozielone oczy obserwują mnie z pogardą i swego rodzaju wyższością, co absolutnie nie współgra z przerażeniem malującym się na jego twarz i krzykiem, który zamarł na sinych wargach. 
Mój wzrok pada nieco niżej. Widzę podarte zabłocone ubranie nieboszczyka. Następnie dostrzegam coś błyszczącego na jego smukłym, lecz obślizgłym palcu. Po chwili stwierdzam, iż jest to złota obrączka. Facet był żonaty. 
Ręce mężczyzny pokryte są ohydną zieloną mazią, przypominającą galaretkę. Musiał tu już leżeć co najmniej kilka tygodni...
Zginam się w pół i zwracam wszystko, co znajduje się w moim żołądku. 
Ból głowy się nasila.
Ocieram usta grzbietem dłoni i podnoszę się. Na chwiejnych nogach cofam się kilka kroków w tył. Biorę głęboki wdech i dopiero teraz uderza mnie odór gnijącego mięsa. Zaczynam się krztusić i kasłać instynktownie zasłaniając drogi oddechowe czarnym rękawem skórzanej kurtki. 
Dopiero teraz zauważam gdzie się znajduję. Jestem w sporym dole o średnicy około dziesięciu i głębokości sześć metrów. Otaczają mnie zwłoki ludzi, jak i zapewne nieludzi.
Tylko jak, do cholery, ja się tu znalazłam?
-Na litość boską. -szepczę. -W co ja się wpakowałam?
Patrzę w górę, ponad siebie. Słońce kłania się ku zachodowi. Za kilka godzin wybije północ ukazując prawdziwą moc księżyca, do którego z dnia na dzień lgnę jak malutki owad do światła. 
Rozglądam się szukając czegoś pożytecznego. Czegoś, co pomogłoby mi się stąd wydostać. Mój wzrok zatrzymuje się na długiej lnianej linie, która wisi po drugiej stronie dołu na wystającym z ziemi konarze, wręcz błagając mnie bym za jej pomocą uciekła stąd gdzie pieprz rośnie. Po krótszym zastanowieniu stwierdzam, iż to jest wprost wspaniały pomysł.
Starając się nie oddychać przez nos oraz nie potknąć i runąć na pierwszego lepszego nieboszczyka kieruję się na drugi koniec dołu. Gdy bez upadku docieram na zamierzone miejsce mam ochotę skakać z radości, jednak ograniczam się do zwykłego triumfującego uśmiechu. Wspinam się na palce i staram sięgnąć linę. Niestety, jak się okazuje, na marne. Po raz kolejny przeklinam swój wzrost.
Odwracam się i przeszukuję wzrokiem okolicę w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby mi ją strząsnąć z konaru. Po chwili zauważam najzwyklejszą na świecie piszczel. 
Nie oddychając przez nos sięgam po nią. W duchu mam ochotę piszczeć z radości jak mała dziewczynka, która dostała swój wymarzony prezent, gdyż okazuje się, że kość nie jest pokryta mazią, śluzem, mięsem, czy Bóg wie czym tam jeszcze.
Ponownie wspinając się na palce próbuję zdobyć linę. Jednak tym razem za pomocą piszczeli. Osiągnięcie celu zajmuje mi trochę czasu, ale udaje mi się. 
Co dalej?
Zaraz... Co by zrobił Tyler?
Przed oczami staje mi obraz mojego brata uważnie obserwującego każdą kosteczkę, a następnie zmieniwszy się wilka, niczym prawdziwy piesek, konsumującego ją. A gdy się naje zaczyna biegać w kółko za swoim ogonem.
Mimo iż ani sytuacja, w której aktualnie się znajduję, ani to co mój wyjątkowo pochrzaniony umysł postanowił mi pokazać nie było zabawne, zaśmiałam się. Tak szczerze, od serca. 
Czuję, że tego mi brakowało. Coś w głębi mojej duszy rozluźniło się.
Zastanów się lepiej jak się stąd wydostać.
Wzdycham głośno, nie wiedząc co dalej robić. Ok, mam linę. Już jakiś postęp, prawda? No ale co z tego? Jak za pomocą kawałka sznurka mam się stąd wydostać? Chyba że...
Rozglądam się w nadziei, że ujrzę coś ciężkiego. Najlepiej kamień nie ważący mniej niż trzy, ani nie więcej niż pięć kilo. 
I nagle go dostrzegam. Leży obok na wpół zgniłych zwłok. Krzywię się, ale podchodzę do nich. Za wszelką cenę muszę stąd uciec. 
Owijam liną kamień i wiążę porządny supeł, dziękując, że Tyler jako były alpinista nauczył mnie tego i owego. 
Patrzę ponad siebie. Widzę mocną grubą gałąź. Przy odrobinie szczęścia powinna mnie utrzymać...
Plama o poszarpanych krawędziach, która zwiastuje kolejne nadejście bólu głowy, przesuwa mi się przed oczami. Zaciskam dłonie w pięści pozostawiając krwawe półksiężyce. Biorę kilka głębokich wdechów.
Nie rozczulaj się nad sobą, Winslet.
Robię mocny zamach i trzymając końcówkę liny, wyrzucam kamień w górę. Oplata gałąź niczym wąż boa swą swą ofiarę.
Zbliżam się do ziemistej ściany dołu i wzmacniam chwyt. 
Kręci mi się w głowie, ale muszę się stąd wydostać. Dla mamy. 
Nagle przed oczami staje mi wizja z przeszłości.
-Canis humi raro similis lupo nigro. -czarnowłosa kobieta przeczytała wyryty w medalionie napis. -Oto czym się staniesz, skarbie. Pamiętaj o tym. Noś go aż do pierwszej prawdziwej pełni. -powiedziała podając córce srebrny naszyjnik. Sam łańcuszek był zbudowany ze zgrabnych, lecz mocnych kółeczek, które zlewały się w jedną całość. Na medalionie widniał wilk o dziwacznej barwie wyjący do księżyca, a pod nim wyryte sześć słów; "Canis humi raro similis lupo nigro". Skojarzył się jej on z czystym, nocnym niebem. Był ciemnogranatowy i obsypany drobnymi, jasnymi punkcikami. Krawędzie wisiorka były zarazem ostre, jak i łagodne. Mnóstwo sprzeczności. Wzięła podarunek do rączki. Był śliczny. Po prostu. Subtelny, ale i mocny.
-Mamusiu, a co to znaczy? -spytała brunetka wskazując na napis. Znała tylko swój ojczysty język, a ten ani trochę go nie przypominał.
-Pies rzadko spotykany na ziemi, podobny do czarnego wilka. -odparła bez namysłu. Znała te słowa od dziecka, więc co się dziwić? -Pamiętaj, żeby go nosić i nigdy nie zdejmować. Będzie Cię chronić przed najgorszym złem. Nawet jeśli Ci się nie podoba, zrób to dla mnie. Dla mamy. Ludzie krzywdzą nas bo wierzą, że jesteśmy dla nich zagrożeniem. A ten medalion ma za zadanie Cię obronić. -powiedziała i pocałowała córkę w czółko. 
Obraz zaczyna zanikać, pozostawiając mnie wzruszoną do łez. Mama... Tak bardzo za nią tęsknię...
Potrząsam głową, chcąc wyzbyć się przykrych wspomnień. Biorę głęboki wdech i trzymając linę wspinam się po ziemistej ścianie dołu. Jestem już prawie na powierzchni, gdy gałąź trzeszczy złowróżbnie. Przyspiesza mi puls, a serce zaczyna tłuc się boleśnie o żebra. Wiem co się zaraz stanie. Muszę dotrzeć na górę. Wspinam się dalej i nagle słyszę głośny trzask. Wszystko staje się zamazane, a ja spadam w dół. Zwijam się w kulkę, instynktownie zasłaniając rękoma głowę. Siła upadku powoduje gwałtowne ulecenie powietrza z płuc. Próbuję się podnieść, ale nie mogę. Czuję ogromny ból promieniujący z mojej klatki piersiowej. Nie mogę oddychać. Złamane żebro musiało przebić płuco.
Patrzę w górę i widzę gałąź lecącą prosto na mnie. Zaciskam powieki.
W chwili gdy ból eksploduje w moich nogach, z mojego gardła wydobywa się przeraźliwy krzyk. Czuję jak po policzkach ciekną mi łzy. Otwieram oczy, lecz widzę same kolorowe plamy. Ból przyćmiewa mi umysł, a ja czuję że Morfeusz się o mnie dopomina. Nie mogę się dłużej opierać... 
-Neeess!
Znalazł mnie, myślę uśmiechając się leciutko.
-Przepraszam. -szepczę ostatkiem sił.
Nagle wszystko ogarnia ciemność tworząc czarny tunel, na końcu którego jest malutkie światełko. Pojawia się w nim ostry zarys kobiecej figury. Mama...
_____________________________________
Nie jestem zadowolona z rozdziału.
Akcja toczy się odrobinę za szybko,
aczkolwiek nie mam zbyt dużo czasu
by cokolwiek tutaj zmienić...
Pozdrawiam. ^^

niedziela, 17 marca 2013

Rozdział IV

"Na­leżeli obo­je do te­go rodza­ju is­tot ner­wo­wych, wrażli­wych, szlachet­nych i kochających, które zdol­ne są do naj­większych poświęceń, ale które w życiu i zet­knięciu się z je­go rzeczywistością mało znaj­dują szczęścia, dając nap­rzód więcej, niż mogą ot­rzy­mać. Ten rodzaj ludzi gi­nie też za­raz i myślę, że jakiś dzisiejszy na­tura­lis­ta mógłby po­wie­dzieć o nich, że z góry są na śmierć ska­zani, bo przychodzą na świat z wadą ser­ca - za dużo kochają." -Henryk Sienkiewicz

Szybko się podnoszę instynktownie cofając się o kilka kroków. Nikogo nie widzę. Rozglądam się dookoła mrużąc delikatnie oczy. Nadal nic. Marszczę brwi. Oszalałam, myślę, jestem kompletną wariatką z cholernie wybujałą wyobraźnią. 
W tej chwili las wydaje mi się być naprawdę niebezpieczny. Każdy konar, każda gałązka, a nawet każdy listek wydają się żyć własnym życiem.
Gdy nadepniesz na nie będą wić się w agonii, a na Twoją twarz wpłynie złośliwy uśmieszek pełen ekscytacji. Cierpienie innych sprawia Ci ogromną przyjemność. Chcesz więcej. O wiele więcej. Z każdą sekundą odczuwania tego niepoprawnego pragnienia jesteś bliżej samego Diabła. Maczasz dłoń w krwi swej ofiary. Unosisz ją do ust i zlizujesz mrucząc niczym kot. Ubóstwiasz to. Pożądasz tego. Padasz na kolana i pochylasz się nad zmasakrowanymi zwłokami ofiary oblizując usta. Zamierasz w bezruchu. O czymś zapomniałeś. Tylko o czym? O tym, że prawdziwy demon powinien kochać się nad ofiarą ze swym partnerem? Tak. Właśnie o tym zapomniałeś. Lecz nie możesz się ruszyć. Chcesz polizać krwistą posokę, poczuć jej przepyszny smak, ale nie możesz. Brakuje tu czegoś jeszcze..
Zamknij się mój pochrzaniony umyśle.
Dziwne obrazy zaczynają znikać z mojej głowy. Wzdycham z ulgą. 
Nagle słyszę cichy szelest. Spoglądam w tamtą stronę, lecz widzę zwykłe krzaki, które poruszane są podmuchami wiatru nasilającego się z minuty na minutę. Do moich uszu dobiega krakanie spłoszonych kruków, a niesamowicie gęsta mgła, która pojawia się znikąd, sprawia, że ledwo dostrzegam nawet własne ręce. Znów atakuje mnie niepokój. Wiem, że nie mogę go zignorować. Zagryzam wargę, aż zaczyna mnie delikatnie szczypać. Czuję metaliczny posmak. Uciekać czy nadal tu stać i czekać na śmierć jak głupia blondynka w jednym z kiczowatych Horrorów? A jeśli to wszystko to tylko wytwór mojej wyobraźni? 
Nagle ciszę lasu rozdziera dzwonek mojego telefonu. Pospiesznie wyciągam go z kieszeni i odbieram.
-Tak?
-Iness! Gdzie ty jesteś?! Dzwonię do Ciebie od dobrych dwóch godzin i ciągle włącza się ta cholerna poczta głosowa!
-Ryan, uspokój się. Mówiłam, że idę się przejść. 
-Gdzie jesteś? Zaraz tam będę. 
-W lesie. 
-A konkretniej... ?
-Nie wiem.
Zapada cisza. Słyszę tylko nierównomierny oddech Ryana. Wiem, że próbuje się uspokoić. I tak mu się nie uda... A może jednak?
-Jak to "nie wiem"?! Nie wiesz gdzie jesteś?! -krzywię się.
-Nie wiem. Gdzieś w lesie. 
-Tyler zaraz Cię znajdzie. -mówi i rozłącza się. 
Wzdycham chowając telefon z powrotem do kieszeni. Mgła zdążyła już opaść, co wcale mnie nie uspokaja. Takie zjawiska raczej w przyrodzie nie występują. Ponownie się rozglądam i nagle coś zauważam. Owym czymś okazuje się być ogromne lustro ze srebrną oprawą oparte o pień jednego z drzew. Patrze w nie niczym zaczarowana. Od kiedy lustra same się świecą?
Coś popycha mnie w jego stronę, a ja niewiele myśląc ulegam. Co więcej chcę ulec. 
Stoję przed nim i widzę swoje odbicie... Nie. To nie jest moje odbicie. 
Widzę drobną blondynkę o olśniewającej urodzie. Ubrana jest w długą, prostą, szafirową suknię bez ramiączek, która podkreśla gładką niemal śnieżnobiałą cerę. Jej oczy koloru czystej oceanicznej wody obserwują mnie uważnie. Wokół nich widnieją poskręcane linie koloru nocnego nieba, które zdają się żyć własnym życiem. Jasne włosy nieznajomej splecione są w warkocz, który oplata jej głowę, tworząc wrażenie jakby nosiła złoty diadem.
Wyciągam rękę w jej stronę, a ona starannie powtarza mój ruch.  
Dotknij lustra.
Bez namysłu słucham niewypowiedzianego rozkazu. Moje palce muskają delikatnie szklaną taflę lustra, która pod moim dotykiem niebezpiecznie faluje. Oczarowana tym zjawiskiem zapominam o całym świecie. 
-Jesteś taka niewinna, mo bann ri. -słyszę, jednak nie odwracam się.
Boje się, że lustro i tajemnicza kobieta znikną tak jak mgła. Dotykam go drugą dłonią, a wszystko nagle znika. Ogarnia mnie bezbrzeżny smutek. Czuję, że spadam. Coś ciągnie mnie w dół. 
Gwałtownie siadam ciężko oddychając. Rozglądam się i zaskoczona stwierdzam, iż jestem w jaskini. Siedzę na dużym kamieniu, a naprzeciwko mnie stoi mężczyzna odziany w długi szafirowy płaszcz, którego kaptur zasłania mi widok na twarz nieznajomego. Moje serce tłucze się boleśnie o żebra, a ja staram się uspokoić oddech. Po kilku minutach udaje mi się. 
Patrzę na mężczyznę, którego coś w moim wnętrzu rozpoznaje. Mówi mi, że go znam. 
Niebezpieczeństwo.
Chęć ucieczki z tego miejsca rośnie z minuty na minutę. Biorę głęboki wdech zaciskając dłonie w pięści.
-Kim jesteś? -pytam.
-Mów mi Sean. -odpowiada szorstkim głosem, od którego przechodzą mnie ciarki.
-Czym jesteś?
-Acillą. 
Chcę zapytać czym, u licha, jest Acilla, gdy pojawia się za nim postać z mojego snu. Powoli zdejmuje czarny kaptur z głowy, a ja otwieram usta ze zdziwienia. No nieźle...

________________________________________________
Rozdział jest, choć nie jestem z niego zadowolona.
Moim zdaniem jest najkrótszy i... Ogólnie najgorszy.
Może dlatego, że nie mam zbyt dobrego humoru?
Nie mam pojęcia. W każdym razie przepraszam 
moich nielicznych czytelników za ten niewypał.
Pozdrawiam.